Forum Paweł Zagumny Strona Główna Paweł Zagumny
Forum Oficjalnej Strony Pawła Zagumnego
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Rycerzy *cenzura* turniejowe potyczki...
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3  Następny
 
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Paweł Zagumny Strona Główna -> Starocie
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
CzarnyDarren
Podawacz piłek
Podawacz piłek



Dołączył: 18 Lip 2007
Posty: 25
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Czw 18:25, 08 Lis 2007    Temat postu:

Very Happy napisał:
Czarnemu życzę
Pomyślności wszelakiej
Marzeń spełnienia


Dziękuję Smile

Miecho napisał:
sto lat sto lat dla Czarnego Very Happy


Dziękuję Smile

DorotaM napisał:
Czy ja mogę grzecznie zwrócić uwagę, że mi robicie offtopa?? Smile To jest temat o turniejowych potyczkach Maślanek, a nie o imprezach u użytkowników... Smile Załóżcie sobie swój kącik pt. balanga i tam jedzcie pijcie, a po stołach... Mr. Green


Przepraszam - moja wina Wink


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
DorotaM
Pierwsza szóstka
Pierwsza szóstka



Dołączył: 01 Lis 2007
Posty: 302
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 17 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z mchu i paproci

PostWysłany: Sob 20:38, 10 Lis 2007    Temat postu:

Sorki Darren... Smile Nie chciałam Ci bynajmniej przerywac urodzin... Smile Myślałam tylko, że zmienicie lokal Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
DorotaM
Pierwsza szóstka
Pierwsza szóstka



Dołączył: 01 Lis 2007
Posty: 302
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 17 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z mchu i paproci

PostWysłany: Sob 20:41, 10 Lis 2007    Temat postu:

Gwiazdozbiór Koziorożca, dziesiąty dzień listopada 2007 roku Pierwszej Ery Kosmicznej...


Far, far away, w odległej galaktyce, spokojną, przyjazną światu Planetę nękały co chwilę hordy najeźdźców. Planeta ta miała coś, co potrzebne było do życia każdej istocie we wszechświecie. Broniła się, jak mogła, ale kiedy w czasie przygotowań do jednej z bitew poważnie ranny został dowódca bojowej eskadry, wydawało się, że będą musieli się poddać. Pozbawiona przywódcy grupa obrońców nie radziła sobie z atakami z zewnątrz. Już wydawało się, że największy skarb zostanie Planecie zabrany, ale laboratoria medyczne zjednoczyły siły i udało im się przywrócić dowódcy siły.
Szykowała się kolejna bitwa. Wywiadowcy donosili o mocnej grupie uderzeniowej, czającej się w gwiazdozbiorze Koziorożca. Dochodzący do zdrowia Paweł Skywalker wezwał drużynę na naradę. Nadzieja wstąpiła w serca mieszkańców. Nie wiedzieli, czy wystartuje z eskadrą na pokładzie swojego tytanowego myśliwca, ale liczyli, że przynajmniej pokieruje nią z centrum dowodzenia. Podjęto decyzję, żeby nie czekać, aż zostaną zaatakowani i najechać na napastników w miejscu, w którym się tego nie będą spodziewali. Piloci wyszli na podest startowy. Żegnali się, życząc sobie pomyślności w walce i bezpiecznego powrotu do bazy, kiedy luk wyjściowy otworzył się i zobaczyli w nim znany, srebrzysty kombinezon. Dowódca nie zawiódł. Wiedział, że pojedynek mógł mieć decydujący wpływ na spokojne życie Planety. Wiedział, że jeśli eskadra zostanie pokonana, może nie mieć po co powracać do zdrowia. Postawił wszystko na jedną kartę. Jedenastu ludzi ułożyło na jego dłoni piramidę ze swoich rąk. Przez hełmy widać było ich uśmiechnięte twarze. Wiedzieli, że walczą o przetrwanie, a obecność Dowódcy sprawiła, że byli pewni zwycięstwa.
Dwanaście myśliwców oderwało się od powierzchni… Leciały w szyku bojowym. Na prawym skrzydle Czarny, najbardziej znienawidzony w gwiazdozbiorze Koziorożca, odpowiedzialny zwykle za największe straty w szeregach przeciwników. Po środku największy w eskadrze, Niebieski, jeden z filarów obrony. Obok niego Zielony, znakomicie rozumiejący się z Dowódcą, drugi kiler i obrońca w zespole. Na lewym skrzydle Czerwony… Zabójczy w ataku, Dowódca często wysyłał go do boju. Nad nimi Biały… Zwykle wspomagał Niebieskiego, ale ze względu na straty w ostatnich bojach, przesunięty został do obrony… Obok Srebrny. Rewelacyjny w użyciu pozytronowych miotaczy dalekiego zasięgu. I Dowódca… Nikt, tak jak on, nie potrafił poprowadzić eskadry do boju. Pod jego przywództwem wychodzili cało z najgorszej opresji… Za nimi pozostała, wspierająca piątka…
Droga do Koziorożca nie zajęła im dużo czasu, nowoczesne myśliwce cięły przestrzeń kosmiczną niczym błyskawica ziemskie niebo. Tuż przed celem pojawiły się skądś statki wroga. Pierwsze błyski miotaczy wprowadziły w szeregi drużyny zamieszanie, ale Dowódca szybko zaprowadził w nich porządek. Przypomniał każdemu, jaki plan działania opracowali w bazie. Piloci odetchnęli, przypomnieli sobie, że nie są sami. Mimo nienajlepszego początku Niebieskiego i Czerwonego, eskadra zadawała przeciwnikowi dotkliwe straty. Niebieski naprawił swoje błędy, krótką serią pozytronowych miotaczy rozbijając obronę wroga. Zielony zablokował atak, umożliwiając drużynie przeorganizowanie szyku bojowego, a w decydującym momencie pierwszej walki przeciwnik sam ustrzelił swojego myśliwca, pomagając Planetarianom w wygraniu pierwszej bitwy.
Druga rozpoczęła się prawie natychmiast, bo rozwścieczeni napastnicy postanowili zmasowanym atakiem rozbić bojowy szyk myśliwców Planetarian. Srebrny jednak pokazał przeciwnikom, gdzie ich miejsce. Wspomagany skutecznie przez Czarnego, którego sukcesy w walce rozwścieczały przeciwnika do białego, rozbił w puch obronę. Cała drużyna pokazywała wirtuozerię w locie, omijając nie tylko powietrzne statki przeciwnika, ale i skierowane w nich rakiety. Miotacze płomieni dalekiego zasięgu niszczyły wszystko, co stanęło na ich drodze, działka plazmowe, wykorzystywane przy walce w bliskim kontakcie pozbawiały Koziorożców złudzeń. Drugiej bitwy również nie wygrali.
Trzecią, równie zajadłą, Planetarianie wygrali mimo rzucenia do walki przeciwko nim wszystkich możliwych sił wroga. Trudno było wyłapać, kto zadawał najbardziej bolesne rany, bo eskadra współpracowała, nie oglądając się dookoła. Każdy dawał z siebie wszystko, każdy pracował na wyznaczonym przez Dowódcę odcinku. Przeciwnik gubił się, popełniał błędy w ataku i obronie, zmęczenie dawało o sobie znać. Nie byli w stanie zatrzymać Kolorowej Drużyny. Wracała do bazy zwycięska i dumna. Zmęczona, ale pełna wiary we własne siły. Ocaliła skarb. Trzy Punkty zostały na Planecie. Bezpieczne, bo pilnowane przez Kolorową Drużynę i jej Dowódcę, odznaczonego po walce orderem. Wiedzieli, że w tym boju, jak w żadnym z ostatnich, na nagrodę zasłużyła cała ekipa. Zabrakło orderów dla Tęczowej Eskadry. Ale dostali coś, co wynagrodziło im brak szklanych krążków. Za obronione Szczęście Planety dostali Jej Wdzięczność. Planeta odetchnęła. Nadchodził czas spokoju.


Post został pochwalony 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
DorotaM
Pierwsza szóstka
Pierwsza szóstka



Dołączył: 01 Lis 2007
Posty: 302
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 17 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z mchu i paproci

PostWysłany: Czw 22:05, 24 Sty 2008    Temat postu: Berlin, 23.01.2008

Berlin, 23.01.2008

Siedzę w domu, nie bardzo przytomna i próbuję sobie przypomnieć to, co działo się kilkanaście godzin temu… Przeżycie kosmiczne, cud, że na zawał nie zeszłam… Ale chyba powinnam od początku…
Redakcję szanowną w ilości sztuk dwóch odebrałam z dworca tuż przed trzecią. Przyjechali Nowy i Kacper. Podjechaliśmy zatankować i w drogę. Na stacji uzupełniliśmy jeszcze redakcyjny sprzęt, gdyż ponieważ nie był uprzejmy posiadać aktualnych i na chodzie baterii. Do Berlina dojechaliśmy szybko, do Charlottenburga też, ale tam oczywiście wrąbałam się w objazdy i nieco czasu zajęło nam szukanie hali. GPS się wypiął, powiedział, że tego kraju nie obsługuje, więc do pracy wziął się Nowy. Muszę powiedzieć, że egzamin na pilota zdał na szóstkę z plusem, gdyby trzeba było, wystawię stosowne certyfikaty. Doprowadził nas na miejsce, znaleźliśmy przestrzeń wystarczającą, żeby postawić auto i ruszyliśmy do hali. Grzecznie zagadnięci na okoliczność posiadania biletów ustami Nowego zapytaliśmy o jakiegoś pana, który miał być źródłem papierków, umożliwiających nam wstęp. Mieliśmy zarezerwowane miejsca dla mediów. Młody człowiek w wejściu wskazał nam na jeszcze młodszego pana w pomarańczowym wdzianku. Ustawiliśmy się zatem przy panu, który robił dziwne miny, ale ani papierków nie dawał, ani nie wołał pana, co go chciał Nowy… Ludzie łazili dokoła i sporo było Polaków, w jak zwykle zarąbiastych kapelutkach, przy czym na jednej babeczce zauważyliśmy szalik maślankowy i Nowy sobie przypomniał, że nie wzięliśmy z auta szalików. Poszliśmy po nie z Kacprem. Wracając wpadliśmy na pomysł, że Nowego zabierze ten pan, co go szukaliśmy, a my zaś w szmaty kolejowe będziemy tam czekać na Boże zmiłowanie koło spłoszonego pana w pomarańczowym wdzianku. Okazało się, że nie mieliśmy racji. Nowy czekał grzecznie. Obok stało stoisko z duperelami SCC Berlin. Szaliczki, koszulki, takie klapaki do robienia hałasu, jakieś inne g… akcesoria oraz plakaty i informatory o meczu. Zaliczyliśmy klozety, kątem oka lookając na halę. Piłki latały. Zeszliśmy po schodach, niemieckich, jak je ładnie określił redaktor naczelny, mało nie spadając z nich w przyspieszonym tempie, po czym okazało się, że w zasadzie powinniśmy wrócić tam, gdzie byliśmy wcześniej, bo miejsca dla prasy są po drugiej stronie. Czasu było dość, ruszyliśmy zatem na wycieczkę krajoznawczą na drugą stronę. Zajęliśmy strategiczne miejsca zaraz za krzesełkami naszych. Trenera Mazura mogłam podrapać po pleckach albo cmoknąć w szyjkę. Ale nie śmiałam. Mr. Green Rozgościliśmy się, a chwilę potem pan przyleciał, że tu nie lzja, bo tu dla prasy. To mu powiedziałam, że my łejtamy na akredytki i się odczepił. Kiedy ułożyłam klamoty, odważyłam się wreszcie spojrzeć na boisko. Oszołomiło mnie nagłe szczęście widzenia maślanków na żywo. Jadąc na meczyk przewidywałam, że ze względu na zaawansowane smarkactwo, główną atrakcją dla mnie będzie szukanie chustek do nosa, ale katar się jakby zorientował, że się aż takich świństw nie robi i gdzieś się zapodział. Z wypiekami na twarzy bawiłam się aparatem fotograficznym, zachwycona, że materiał tak blisko mam. Mój aparat jest bardzo dobry, ma jednak jeden feler. Kiedy pstrykam, mija dość dużo czasu, zanim się zdjęcie zrobi. W efekcie na przykład, zamiast twarzy, mam pięknie wystawione do góry nogi pana Kucińskiego, który akurat w trakcie fotografowania jego szanownej osoby fajtnął na plecki, zmieniając część ciała w zaatakowanym przeze mnie aparatem obszarze czasoprzestrzeni. Podobnie chcąc uchwycić na zdjęciu obu rozgrywających, mam kawałek naszego gospodarza i ramionko naszego niemieckiego kolegi. Panowie byli uprzejmi się nieco odsunąć. Ale nic, na 200 zrobionych zdjęć tylko połowa jest skopana… Mr. Green W trakcie rozgrzewki Paweł poszedł losować, nie wiem, czy wygrał, czy przegrał, bo nie posiadam strusiej szyi, faktem jest, że przynajmniej moneta sędziemu nie zniknęła. Chyba Very Happy . Kibiców z Polski było bardzo sporo, mieliśmy ich za plecami. Zachwycił mnie zwłaszcza jeden pan, który pruł się zdrowo, zupełnie bez oglądania się na to, czy jest powód, czy nie. (Pozdrawiam z tego miejsca serdecznie, bo może kiedyś przeczyta). Jego popisowym numerem były gromko odkrzykiwane auty po naszych atakach. Mówię Wam, mocna rzecz. Tylko strasznie szkodzi na pęcherz.
Pierwszy set poleciał, jak z płatka… Zaczęliśmy bardzo super, na pierwszą przerwę techniczną schodziliśmy, jak wynika z moich pokręconych notatek i dokumentacji fotograficznej, przy stanie 8:2… Niemcy jakby się nas bali, czy coś, bo zupełnie siedziało u nich przyjęcie. Brali się za piłkę, jak pies za jeża. Stąd wynik pierwszego seta. Bardzo podobał mi się pan z drużyny SCC Berlin, noszący na orendż koszuli numerek 9. Bałam się go nieco, bo skakał jak kangur, ale okazało się, że nas lubi bardzo, w ciągu całego meczu dał nam sporo punktów zagrywając po autach albo w siatę. W drugim secie przyjaciele z zachodu jakby się obudzili i dokopali nam nieco. Kibice nasi i ich darli się, ile sił w płucach, walili w bębny i co tam kto ze sobą przytaszczył, a się nadawało do robienia hałasu. Na szczęście trąbek nie było, albo w tym hałasie nie słyszałam. Niemcy mają takie specyficzne przyśpiewki, że kulałam się ze śmiechu. Coś w stylu naszej Karolinki, co do Gogolina poszła, albo fragmenty z Pocahontas. Walka była fantastyczna, bardzo mi się podobała, mimo że trzeciego seta też przerypaliśmy. Sędzia się nieco do tego dołożył. Paweł mu grzecznie tłumaczył, co i jak, ale uparty był jak osioł. Sędzia, nie Paweł. Mr. Green Marcin Możdżonek próbował uspokoić nerwowych członków załogi, trener Mazur też szybko ochłonął, zwłaszcza, że drugi sędzia się krzywo patrzył. W tym miejscu mam notatkę: „Gość z tyłu mnie rozwala”. Gość z tyłu to był ten super-kibic. Nie zapisałam, co robił, ale możecie być pewni, że aktywnie uczestniczył w konflikcie. Chyba mu nagrodę ufunduję. Czwarty set to znowu popisówa w wykonaniu pierwszego arbitra. W trakcie ataku, na linię nadepnął któryś z Niemców. Widział to drugi sędzia, nasz trener, kibic z tyłu i cała reszta, w tym nasi gracze. Sędzia twardo pokazywał, że punkt dla Niemców, aż się drugi wkurzył i poszedł do niego na konsultacje. Wspomagał ich z naszej strony Guma, a z tamtej nie pamiętam, który. Pewnie kapitan ichni. No dobra, drugi sędzia i Paweł okazali się przekonywujący, pierwszy, jak semafor nad torowiskiem, zamienił łapy w górze. Hurra! Kibic z tyłu cieszył się bardziej, niż cała drużyna razem wzięta. Nie spodobało się to trenerowi SCC, ichnim zawodnikom i kibicom. Kibice wyposażeni w siedem bębnów zrobili raban, panowie znowu przeprowadzili konsultacje i nie wiem, czy się sędzia uodpornił na uroki naszego rozgrywającego, czy drugi sędzia zmienił zeznania, w każdym razie łapki pierwszego, jak za pociągnięciem sznurka, zamieniły się miejscami. Gumy mało szlag nie trafił, podobnie zresztą jak całej reszty naszego regimentu wraz ze wspomaganiem. Kibic z tyłu przeżył, sprawdzałam. Na szczęście emocje zostały opanowane bez ofiar w ludziach i nasi, silnie podrażnieni na ambicji panowie tak się wzięli do pracy, że Niemcy mogli tylko się poddać. Tie break był równie emocjonujący, bo najpierw prowadziliśmy ładnie, potem nas Niemiaszki dogoniły, ale już byli silnie podpadnięci i nasze kochane maślanki szybciutko sobie z nimi poradziły. Panowie zaczęli rozchodzić się do szatni, redaktor naczelny poleciał przesłuchiwać ludzi, Paweł podszedł do nas, podziękował za kibicowanie, rzucili się ludzie z tyłu, łażąc po naszych klamotach. Zamieniłam z nim ze dwa zdania, ale że nie lubię tłoku, to się zmyłam. Guma fotografował się i podpisywał, cierpliwie do obłędu, wyrazy szczerego uznania. Poszłam do Michała Ruciaka, poprosiłam o prezent na urodziny w postaci wygranej ze Skrą. Roześmiał się i powiedział, ze zrobią, co mogą. Potem rozmawiałam z różnymi ludźmi, między innymi z panem, który chciał ode mnie maślankowy szalik kupić. Powiedziałam mu, że jeszcze się nim nie nacieszyłam, ale zachęciłam go do odwiedzenia Olsztyna. Pan stwierdził, że nie omieszka, bo stamtąd pochodzi. Udało mi się dopaść Marcina Możdżonka i wypomnieć mu, że wiszą mi zastawę kubków z mlekpolu… Bo koleżanka mi je obiecała w czasie Izmiru, jak reprezentacja będzie grała według moich typów… A nie grali. Ale powiedziałam, że im zamienię te kubki na wygraną ze Skrą. Pewnie łatwiej będzie. Stwierdził, że ryzykownie typuję, ale się podlizałam, że wiem, na co ich stać. Śmiał się, ale ustał na nogach. Jeszcze kilka zdań zamieniłam z trenerem Mazurem, którego wielbię zdalaczynnie od dawna za komentarze meczowe. Gdyby chciał dorobić, śmiało może w tej branży. Znowu wyhaczyłam obietnicę, że się postarają w temacie Skry. No to jak trzech ludzi z zespołu mi obiecało, to chyba mogę być pewna tego prezentu, jak sądzicie? Dalej już była końcówka. Nowy dopchał się do naszego Franka, przepytał go stosownie do okoliczności i ruszyliśmy w drogę powrotną. Szacowna redakcja kimnęła nieco i została zapakowana do porannego ciapągu, którym w założeniu luksusowo i bezpiecznie miała dotrzeć do Olsztyna. Resztę relacji ewentualnie oni dopiszą, moja kończy się kosmiczną walką z opadającymi powiekami przez cały dzisiejszy dzień. Ale żeby było jasne: chętnie nie prześpię dowolnej ilości czasu, żeby przeżyć jeszcze raz coś tak pięknego. Nasi grali te pięć setów, żebym oczy nacieszyła. Dziękuję panowie, ale spokojnie następnym razem możecie kończyć w trzech. Nie ilość się liczy, ale jakość. Nie zdążyłam się dopchać do Wojtka Grzyba, który dla mnie we wczorajszym meczu był super. Walił zarówno ze środka, jak i z zagrywki. Wałkował tą zagrywką Niemców równiutko. Może kiedyś tu się dopchnie, to napiszę: bardzo pięknie dziękuję!
Generalnie widowisko było super, mam nadzieję, że to początek serii maślankowych meczów, w których wezmę czynny udział. W sensie sprawozdawczo-wywiadowczym, Boże broń mnie przed graniem. Umarliby wszyscy ze śmiechu. A ja pierwsza.


Post został pochwalony 1 raz

Ostatnio zmieniony przez DorotaM dnia Czw 22:21, 24 Sty 2008, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kazsia
Na szmacie ;)
Na szmacie ;)



Dołączył: 24 Gru 2007
Posty: 14
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Czw 22:21, 24 Sty 2008    Temat postu:

Szapoba za relacje! Czapki z głów! Szkoa, że w tym samym czasie kiedy panowie grali na zachodzie ja walczyłam na zerówce. Na szczęście dogadaliśmy się i obie ekpiy odniosły zwyciestwo w tym dniu Very Happy

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
DorotaM
Pierwsza szóstka
Pierwsza szóstka



Dołączył: 01 Lis 2007
Posty: 302
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 17 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z mchu i paproci

PostWysłany: Czw 22:26, 24 Sty 2008    Temat postu:

Jeden dzień i dwa sukcesy... Proszę, jaka w nas siła drzemie... Smile Gratulacje!

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kazsia
Na szmacie ;)
Na szmacie ;)



Dołączył: 24 Gru 2007
Posty: 14
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Czw 22:31, 24 Sty 2008    Temat postu:

dziekować dziękować, a ja gratuluje wyjazdu i zadzroszcze!! Jak maslany nasze wezmą się w garśc do ziemi włoskiej pargne ruszyc Very Happy

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
DorotaM
Pierwsza szóstka
Pierwsza szóstka



Dołączył: 01 Lis 2007
Posty: 302
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 17 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z mchu i paproci

PostWysłany: Pon 17:34, 11 Lut 2008    Temat postu: Sosnowiec 09.02.2008

Sosnowiec 09.02.2008


Uprzedzam, że długie Very Happy Gdyby ktoś nie zauważył... Very Happy


Decyzja o wyjeździe zapadła, ale zły los starał się wspomóc drużynę Sosnowca. Rzucał mi kłody pod nogi, żebym spędziła sobotę wgapiając się w cyferki, miast brać czynny udział w widowisku. Już myślałam, że będę musiała się poddać, ale jednak wywalczyłam sobie wyjazd. W piątek wieczorem, z bananem na twarzy, wsiadłam do pociągu w stronę Przemyśla, by dotrzeć do Mysłowic, gdzie u przyjaciółki miałam spędzić czarowny kawałek weekendu. Zajęłam miejsce w przedziale, w którym poza mną siedziały trzy inne panie, jedna postury Pudziana – przy samych drzwiach. Pomyślałam sobie, że nie ma takiej siły, która by nam w takim składzie mogła coś zrobić. No chyba, że katastrofa kolejowa, ale tego w planach nie miałam. Zaopatrzona w zestaw czasopism, mp3 z ukochanymi utworami, wiadro baterii i inne tego typu zapełniające czas utensylia, wygodnie rozsiadłam się na swoim miejscu pod oknem. Pociąg ruszył, na myśl o celu podróży debilny uśmiech nie schodził mi z twarzy. W trakcie jazdy zmieniał się nieco układ personalny w naszym przedziale, ale ciągle na taki, który gwarantował bezpieczeństwo. Gdzieś w okolicach Poznania, siedzące po sąsiedzku, jak wywnioskowałam z tekstów, jadące na urlop wojsko polskie rozpoczęło sprzeczkę. Dyplomatycznie mówiąc. Przez cienkie ścianki wszystko doskonale było słychać, na dodatek panowie rozpoczęli łomotanie sobą o ściany, między innymi o tę, o którą do tej pory wygodnie opierałam się pleckami. Nieco to było uciążliwe, bo podskakiwał mi czytany tekst, ale odsunęłam się i jakoś dało się kontynuować ulubioną rozrywkę. Panów wojskowych było sztuk dziewięć, o czym dowiedziałam się od przebywających na korytarzu nałogowców palących papieroski. Nie czułam się na siłach prowadzić mediacje, zwłaszcza w momencie, kiedy na moją wypełnioną subtelnymi wizjami bloków i ataków głowę z półki zleciał mi plecak. Obawiałam się, że w stanie furii mogłabym jedynie zaostrzyć konflikt. Pojawił się konduktor, który mocno przerażony próbował uspokoić rozweseloną środkami wspomagającymi młodzież. Zadziwiająco szybko mu to poszło, bo panowie wystrachali się, że na następnej stacji pojawi się żandarmeria. Konduktor, mający zapewne wcześniej wizję swoich zmasakrowanych zwłok, po interwencji odetchnął z wyraźną ulgą. Panowie zaniechali demolowania sobą własności PKP, dwóch opuściło przedział i pozostały czas podróży umilali nam jedynie drąc gęby na cały regulator. Kiedy na jakiejkolwiek stacji ktoś hałasował na dworze, jeden z nich pruł się pt. „Lechia Gdańsk”, czym mnie zdecydowanie zniechęcił do w/w zespołu. Nie będę mu kibicowała na pewno, nawet gdyby tam grał Frank Denne lub Paweł Zagumny (czego ani sobie, ani im nie życzę). Nie specjalnie wyspana i zmarznięta na kość, bo nie grzali za bardzo, a straszliwie pizgało, wysiadłam na dworcu w Mysłowicach. Moja ukochana przyjaciółka wiernie czekała na wietrze i mrozie, z tego miejsca jej za to serdecznie dziękuję. Zabrała mnie do siebie, udzieliła schronienia i znakomicie wywiązała się z funkcji przewodnika. Przed godziną jedenastą stawiłyśmy się pod fantastyczną halą w Sosnowcu. Wrażenie na mnie zrobiła kosmiczne, aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że nie specjalnie mam prawo uprawiać krytykę, bo jakby Szczecin też nie oszałamia urodą obiektów sportowych. Tych nielicznych, które posiada. Słyszałyśmy łomotanie piłek, ale z czasu wskazywanego przez zegarki wynikało, że to musiał być Płomień. Obeszłyśmy halę dookoła niemal, w poszukiwaniu utworu wlotowego, który byłby otwarty dla nas. Jedynym otworem, który nie był zamknięty na głucho było wejście do hurtowni papierosków. Myśl, że przez hurtownię fajek do hali mogliby się dostawać sportowcy wydała nam się zbyt ekstrawagancka, więc odrzuciłyśmy ją natychmiast. Pojawił się w zasięgu wzroku autokar olsztyński, co nasunęło nam pomysł, żeby pójść po prostu za zawodnikami, którzy przecież, do cholery, jakoś się do tego środka dostać muszą! Przy okazji chciałam zagadać trenera Mazura w temacie przeprowadzenia wywiadu z Frankiem Dehne. Niestety, trener stwierdził, że po treningu nie bardzo będzie czas, bo mają go niewiele do meczu, a jeszcze muszą mieć odprawę, obiad i inne niezbędne zajęcia kulturalno-oświatowe. Zaproponował odwiedziny w ich hotelu. Z opisu sytuacji wynikało, że lokal znajduje się na peryferiach miasta, roztoczyła się przede mną czarowna wizja wracania z jakiegoś zadupia przy pomocy miejscowych środków komunikacyjnych, kursujących co półtorej godziny. Poddałam się. Postanowiłam przesłuchać ulubieńca po meczu. Przy schodkach do szatni, jakby na dachu, mieszkał sobie pełnowymiarowy bernardyn. Piękny, nieco ubrudzony, ale jak najbardziej bernardynowaty. Nie zachowywał się agresywnie, ale i też nikt nie próbował się do niego przedostać. Podszedł sobie do miejsca, w którym ze schodów korzystali zawodnicy i patrzył na nich swoimi przekrwionymi oczętami. Panowie szli dość pewnie, nie unikali zwierza, ale też i nie pchali się na niego specjalnie. Tylko Sinan spróbował nawiązać przyjacielskie kontakty ze stworem, wywołując w nas obawy, że może w wyniku tych prób straci niezbędną mu do pracy rękę. Bernardyn okazał się naszym kibicem. Nie tylko nie napoczął Sinana, ale nawet go polizał. Odetchnęłam z ulgą, jak konduktor w pociągu po interwencji u wojska polskiego. Koleżanka mnie obsobaczyła, że nie zapytałam o zezwolenie na wejście na trening, ale trema mnie zżarła i nie śmiałam. Ponieważ myśl, że tłukłyśmy się tu pół godziny po to, żeby pocałować klamkę, była nieznośna, przyjaciółka moja udała się nieśmiało na rekonesans. Nie zwiedzała sosnowieckich szatni, a obawa, że znajdzie się za moment oko w oko z przebierającymi się zawodnikami była bardzo silna. Okazało się, że nie ma problema, że to jest korytarz, a nie bezpośrednie wejście pod prysznice. Weszłyśmy sobie do środka, nie zatrzymywane przez nikogo dotarłyśmy na halę i przycupnęłyśmy z boku. Trening był bardzo przyjemny, najpierw zawodnicy wykazali się umiejętnością gry w kosza, potem wykonywali inne, zalecone przez władze czynności. W międzyczasie pojawiła się pani, wykonująca przepiękne zdjęcia, jak się okazuje, znana mojej przyjaciółce z widzenia właśnie z meczów. Zapytana, gdzie wykonane przez nią cuda będą do obejrzenia, powiedziała, że na stronie zagumny.pl Very Happy Jak się okazało, zupełnie przez przypadek poznałam Olgę (pozdrawiam serdecznie Very Happy). Przywitałyśmy się stosownie do okoliczności, obgadałyśmy plany na dzień i wróciłyśmy do obserwowania treningu. Rysiek coś z nogą miał nie teges, bo siedział sobie na ławce, trzymając na kolanie worek z lodem. Przy pomocy wspomaganego brylami wzroku rozpoznałam, że to ta noga, którą uszkodzili mu dwa dni wcześniej częstochowianie, ustawiając debilne reklamy wokół boiska. Panowie wyraźnie zbierali się do wyjścia, podeszłam zatem do przechodzącego Franka i umówiłam się na wywiadzik po meczu. Porozmawiałyśmy chwilę z Grzesiem, którego moja przyjaciółka znała jeszcze z Jastrzębia i opuściłyśmy halę. Wróciłyśmy do Mysłowic, by przed godziną szesnastą ponownie pojawić się w Sosnowcu. Zaliczyłyśmy obiad, sprawdziłyśmy połączenia powrotne i poszłyśmy na halę. Ze zdumieniem stwierdziłam, że zadziałała moja legitymacja prasowa, którą świeżo otrzymałam (dziękuję z tego miejsca Redaktorowi Naczelnemu), zajęłyśmy miejsca z boku, za naszymi. Po chwili pojawiła się nasza kolejna koleżanka, zaprzyjaźniona serdecznie z Płomieniem i zaprosiła nas do specjalnego stoliczka dla prasy. Siedziały tam jeszcze dwie pisarki sportowe, znajome mojej przyjaciółki. Przywitałyśmy się (ilość moich kontaktów w prasie sportowej znacząco wzrosła przez ten weekend), zajęłyśmy miejsca, wyjęłyśmy sprzęt i rozpoczęłyśmy konwersacje oraz pstrykanie zdjęć. Tuż przy naszym stoliku piłką bawili się Rysiek z Sinanem, byłam zatem nieco nerwowa, bo ta piłka latała mi zadziwiająco blisko twarzy. Oczywiście fascynująca właściwość mojego aparatu znowu ograniczyła mi skutecznie ilość dobrych zdjęć. Nie ośmieliłam się poprosić, żeby postali chwilę bez ruchu, a w ruchu wyglądało to tak: nacelowuję aparat na przykład na Michała Ruciaka, pstrykam guzik, a na zdjęciu mam Grzesia, bo akurat się panowie przesunęli. Nie protestuję, bo Grzesia też chciałam, ale wolałabym, żeby mnie tak nie zaskakiwali. Koniecznie następny prezent/zakup/inwestycja (niepotrzebne skreślić), to będzie porządny, SZYBKO działający sprzęt fotograficzny. Delektowanie się rozgrzewką przerwał nam kudłaty na głowie, młody pan, który kazał nam iść won od jego stolika. Pomne informacji zaprzyjaźnionej z Płomykami koleżanki, nie ruszyłyśmy się z miejsca. W między czasie rozpoczęły się ćwiczenia zagrywki i musiałam odłożyć aparat, żeby ratować twarz i intelekt. Nikt z Płomienia wprawdzie nie wali w piłkę tak, jak Franek nasz, ale wolałam nie ryzykować. Mój intelekt mógłby się mocno popsuć po kilku kontaktach z piłką. O twarzy nie wspomnę, bo niektórzy mi powiedzą, że nie byłoby czego żałować. Razz Wrócił kędzierzawy i nas przycisnął, że on potrzebuje tego stoliczka, cob na nim kamerę postawić. My wzajemnie przekazałyśmy, że potrzebujemy stoliczka, cob sprawozdania i relacje pisać. Obie strony pozostały niewzruszone. Pan się wnerwił i ze zjadliwą miną postanowił sprawdzić nasze lemitygacje. Wyraźnie czaił się na mnie, bo pozostałe dziewczyny musiał znać. Rozczarowałam go potwornie, bo lemitygację posiadałam. Very Happy Mina tego pana warta była każdych pieniędzy, podróży przez całą noc i innych takich. Była prawie lepsza od meczu. Very Happy Pan znikł, pojawiła się nasza koleżanka, specjalistka od Płomienia i powiedziała, że jednak musimy się przesiąść. Przynieśli nam szkolną ławkę, którą ustawili w ulubionym przeze mnie miejscu, mianowicie przy siatce, naprzeciwko naszych maślankowych krzesełek. Pięknie widziałam całą naszą stronę, Płomyki zasłaniał mi postument z sędzią. Dokładnie połowę ichniej strony, ale włosów z głowy nie rwałam. Nie dla Płomienia jakby tu przyjechałam przecież. Very Happy Usiadłyśmy przy ławce, otworzyłyśmy podręczne zestawy sprawozdawcy sportowego i czekałyśmy na rozpoczęcie widowiska. Pstrykałam sobie zdjątka, mając już zawodników obok nie obawiałam się trafienia. Meczyk się zaczął. Nawet udało mi się oglądać, pomiędzy notowaniem i mało na serce nie zeszłam pod koniec pierwszego seta. Miejscowi prowadzili 19:16. Na szczęście Mazur wziął czas, coś tam z naszymi pogawędził i dzięki pięknej pracy zespołu Grześ Szymański wygrał nam koniec 25:22. Powinnam dodać, że nieco pomógł nam Sosnowiec, ale co tam Very Happy. Kiedy panowie sprawnie przemieszczali się z dobytkiem, poszłyśmy do klozeta. Kolejka była, jak za baleronem w czasach komuny, stwierdziłam zatem, że rezygnuję. Wracając wbiłam się w grupę miejscowych ABS-ów, w szaliczkach płomyczkowych. Usłyszałam tekst:
- Taka głupia, czy taka odważna?
Rozejrzałam się po okolicy, wyraźnie do mnie było. Very Happy Okazało się, że się wrąbałam w moim biało-zielonym szaliku w grupę łysych z przeciwnej strony. Ochroniarzy było więcej, niż włosów na głowie, nabrałam odwagi.
- Pan kibic piłkarski, czy siatkarski? – zapytałam grzecznie.
Pan się zapowietrzył, chyba nie liczył, że odpowiem, więc dorzuciłam, żeby mu kumple nie dokuczali, że i odważna i głupia. Przepuścili mnie i wróciłam do mojej ławki. Panowie grali różnie, na szczęście głównie dobrze. Grześ szalał, Bjorn szalał, Wojtek z Bjornem mordowali zagrywką, Franka serwy też pomogły w kilku widowiskowych akcjach. Pojawiły się po obu stronach siatki elementy piłki nożnej, na szczęście ofiar w ludziach nie było. Szczerze mówiąc pojawiający się nagle tuż przed oczami Grześ w całej okazałości, na dodatek z nogą w górze mało nie przyprawił mnie o zawał, ale moje serducho chyba już się zahartowało, bo popikało i mu przeszło. Sosnowiec się starał, ale nasi starali się bardziej i dzięki temu to nam dane było się cieszyć, na dodatek przy takim wyniku, jaki prognozowałam. Usłyszałam wprawdzie uwagę, że nie jestem profesjonalnym pisownikiem, bo nie powinnam okazywać emocji, ale po pierwsze primo, nigdy nie twierdziłam, że jestem profesjonalna, po drugie primo, reprezentuję konkretną stronę. Very Happy Na pewno nie zamienię możliwości objawiania radości po wygraniu ulubieńców na krzesełko przy ławce. Mecz się skończył, jak pisałam, drużyny ściskały sobie dłonie, a my przelazłyśmy przez barierki na boisko. Umówiona z Frankiem na wywiadzik rozglądałam się, ale nie było go widać. Rozejrzałam się bardziej, bo wprawdzie wysokich facetów było wielu, ale nie tylu, żeby któregoś przegapić. Pomyślałam, że mi prysnął z powodu sklerozy i muszę go zajść od strony szatni. Obliczyłam szybko, ile potrzeba na przebranie i ruszyłam do osobników dostępnych. Wszyscy byli oblężeni, jedynie trener Mazur siedział na krzesełku przeglądając papiery. Podeszłam do niego i grzecznie zapytałam, czy coś do mnie powie w temacie meczu. Powiedział, a jakże, wszystko szczegółowo w relacji na stronie. Potem czekając, aż zwolni się miejsce przy Pawle, dopadłam Wojtka, z którym również bardzo miło mi się pogadało, szczegóły też w relacji i wreszcie dopchałam się do Gumy. Nerwowo, bo się bałam, że mi w międzyczasie Franek zwieje do autokaru, trzęsącymi się łapami dzierżąc sprzęt rejestrujący podeszłam do niego i zadałam stosowne pytania ( szczegóły wiadomo, gdzie będą Very Happy). Paweł odpowiadał cierpliwie, do Grzesia chciałam też dojść, ale pani, która go okupowała przez cały czas, ciągle miała wiele pytań, więc zrezygnowałam. Właściwie chciałam pogratulować wspaniałego meczu, pomyślałam zatem, że zrobię to po następnym, na którym będę. Spakowałam klamoty błyskawicznie i poleciałam od zadniej strony hali zaczaić się na Franka. Nie zdążyłam nawet poprawić fryzury, kiedy pojawił się na schodach. Upewniłam się, że nic mu się nie stanie, jak go będę przesłuchiwała na powietrzu, zadałam swoje pytania, pożartowaliśmy chwilę i ostrzegłam go, że ze względu na małą ilość czasu zadałam mu jedynie kilka pytań z listy, którą sobie przygotowałam. Dzielnie i z uśmiechem zgodził się na kontynuowanie przesłuchania przy okazji kolejnych meczów, podbijając mnie już zupełnie i na amen. Spocona z wrażenia pokazałam mu, gdzie stacjonuje ich autokar i udałam się na poszukiwanie koleżanki. Pozostała część pobytu, jako nie związana z tematem zostanie pominięta. Very Happy Do domu wracałam przez całą niedzielę, znowu z debilnym wyrazem twarzy oglądając fotki i odsłuchując nagrania. Koleje polskie chyba mi zabronią podróżowania, w trosce o zdrowie i mienie współpodróżnych. Kolejni konduktorzy podejrzliwie mi się przyglądali, ale byłam grzeczna i nikomu krzywdy nie zrobiłam. Myślę i myślę, wspominam i wracam wyobraźnią do cudnych chwil sobotnich. Coraz bardziej lubię te nasze maślanki, coraz bardziej wpychają się do mojego serca. Mają w nim te swoje kąciki komfortowo urządzone i strasznie bym chciała w jakiś sposób pomóc. Nie bardzo mam jak, więc w ramach starań postanowiłam nie zadawać głupich pytań. Mam nadzieję, że definicję głupiego pytania mamy podobną. Very Happy Tęsknię za meczami, tęsknię za maślankami, za panem kędzierzawym z Sosnowca też, a lista pytań do zawodników się wydłuża… Very Happy Chyba lepiej będzie, jak szybko poszukam, kiedy znowu będę mogła się pojawić na meczu. A panu kędzierzawemu następnym razem chyba przywalę, bo wygonił nas od stolika, który cały wieczór pozostał pusty. Wstrętny pies ogrodnika Razz



Relację z meczu napiszę dzisiaj wieczorem, bo w pracy nie było warunków na gmeranie w notatkach.



Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
miszabl
Zagumny.pl
Zagumny.pl



Dołączył: 07 Lip 2007
Posty: 80
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 10 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Czw 19:20, 14 Lut 2008    Temat postu:

Już wiem kto będzie mi pisał wypracowania Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
DorotaM
Pierwsza szóstka
Pierwsza szóstka



Dołączył: 01 Lis 2007
Posty: 302
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 17 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z mchu i paproci

PostWysłany: Czw 19:23, 14 Lut 2008    Temat postu:

Hehehehe.... Już się rozpędziłam Razz

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kazsia
Na szmacie ;)
Na szmacie ;)



Dołączył: 24 Gru 2007
Posty: 14
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pon 22:52, 24 Mar 2008    Temat postu:

;D bosko:D

świetnie Dorota piszesz, czytając czułam się jakbym była w Sosnowcu. TYlko pozazdrościć !! No i gratulacje udanego weekendu ;D


Post został pochwalony 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Nowy
Zagumny.pl
Zagumny.pl



Dołączył: 29 Maj 2007
Posty: 467
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 58 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Mrągowo

PostWysłany: Wto 21:48, 25 Mar 2008    Temat postu:

czekamy na relacje z PP Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
DorotaM
Pierwsza szóstka
Pierwsza szóstka



Dołączył: 01 Lis 2007
Posty: 302
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 17 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z mchu i paproci

PostWysłany: Śro 7:04, 26 Mar 2008    Temat postu:

Razz Nie wiem, czy chcecie ją przeczytać, bo mokra bardzo... Very Happy

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kazsia
Na szmacie ;)
Na szmacie ;)



Dołączył: 24 Gru 2007
Posty: 14
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Śro 15:31, 26 Mar 2008    Temat postu:

dajesz ;D mam nadzieje, że wspomnisz coś o Twoim ulubieńcu Szczerbaniuku ;D

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
DorotaM
Pierwsza szóstka
Pierwsza szóstka



Dołączył: 01 Lis 2007
Posty: 302
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 17 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z mchu i paproci

PostWysłany: Czw 18:58, 27 Mar 2008    Temat postu: Puchar Polski, Poznań, 7-9.03.2008

Puchar Polski, Poznań, 8-9.03.2008

Myślałam, że mi się upiecze. Że nie będę musiała sprawozdawać z Pucharu Polski. Nowy mnie wywołał do tablicy, zatem ok. Jasne, czemu mam pisać tylko wtedy, kiedy jest łatwo?
Puchar zaczynał się w piątek, a mnie życie uniemożliwiło realizację starannie zaplanowanego wyjazdu. Życie mnie bardzo nie lubiło tego 7 marca, bo nie mogłam także spędzić piątku przed telewizorem, wetkałam zatem kasetę do sprzętu domowego, z zamiarem oglądania po powrocie. Jednak bierne oczekiwanie na wynik było sprzeczne z moim charakterem, zadzwoniłam do przyjaciółki, która była tak uprzejma i na czas meczu położyła swój telefon na telewizorze, na dodatek włączonym na odpowiedni kanał. Tu kolejna uwaga do komentatorów, że zamiast ględzić o życiu towarzyskim i pleść farmazony o urodzie czy planach, powinni częściej podawać wynik. Przylepiona do telefonu, far far away from home, niczym E.T. wysłuchiwałam charkotów i kląskań, nie wiedząc nawet czy i kto zdobył punkt! Na szczęście moja przyjaciółka upewniając się od czasu do czasu, czy jestem, uaktualniała posiadane przeze mnie informacje. Na zawał nie zeszłam głównie z powodu, że nie mogłam sobie na to pozwolić. Wróciłam do domu już w posiadaniu informacji, że nasi mleczni chłopcy przeszli dalej. Rozsiadłam się wygodnie w fotelu, ustawiłam herbatkę cud smaku, pstryknęłam guzikami i okazało się, że moja niesamowita kaseta video, którą nabyłam drogą kupna w przydomowym sklepie za całe 11,50 polskich złotych, nie żyje. Nie sądzę, by ją zabiła gra maślanek, pewnie sprzedali ją już chorą, a ja dobiłam ją postawionym przed nią zadaniem. Tak naprawdę – bez znaczenia. Najważniejsze, że nie mogłam już cofnąć czasu i obejrzeć meczu. Po przetrawieniu tragedii okazało się, że jest rano i mogę jechać do Poznania. Załadowałam się do mojego cudnego pojazdu i wystartowałam. Droga na Poznań była przepiękna. Tak szczerze mówiąc, to zważywszy na cel, piękne wydawałoby mi się także przedzieranie do tego Poznania pieszo, przez poligon wojsk NATO ostrzeliwany głowicami atomowymi. W takiej podróży słonko świeci jaśniej, ludzie są milsi, a auto spala znacznie mniej paliwa, niż zwykle. Dojechałam na dworzec poznański, skąd zwinęłam przyjaciółkę i już we dwie, pod ścisłym nadzorem Tereski (tak ma na imię moja nawigacja samochodowa), dotarłyśmy pod Arenę. Obleciałyśmy ją dokoła w poszukiwaniu wejścia dla nas dostępnego, przy czym okazało się, że ochraniarzy jest więcej, niż zielonej trawy na przyarenowych terenach. Wpuścili nas na chwilę, w celu, że bo do wc, ale kazali się zaraz zabierać won. Uprzedzili, że odmykną dla nas wejście za jakieś półtorej godziny. Mnie już motyle w brzuchu latały, bo sam dźwięk odbijanej piłki tak na mnie działa, postanowiłyśmy zatem zagłuszyć w sobie emocje przy pomocy kawy, herbaty – czegokolwiek. Herbata z lodami na mnie nie działa, co sprawdziłam w pobliskim hotelu, motyle szalały nadal, zalane wrzątkiem i mrożone zimnem. Raid-u nie zaryzykowałam. Z oczami wlepionymi w zegarek wyczekałyśmy do godziny „0” i przez otwór, w którym nas zaobrączkowano zielono-niebieskimi bransoletkami (na szczęście różowe były nie dla nas, nie znoszę różowego bardziej chyba, niż Benka), weszłyśmy do przybytku. Dokonując skomplikowanych obliczeń próbowałyśmy ustalić, po której stronie będą grać zawodnicy Skry, żeby tam się usadzić. Dzień drugi albowiem ponieważ zaczynał się meczem Skry i Ptoków. Ptoki są u mnie na indeksie z powodów osobistych, nie trawię gdyż ichniego rozgrywającego szczerze i długotrwale. Tak szczerze i tak długotrwale, że nawet Dawid Murek nie jest go w stanie zrównoważyć. Za to w Skrze gra cała kupa moich ulubieńcow, wiadomo zatem było, komu kibicuję. Informacji o stronach nie było, strzelając zatem posadziłyśmy nasze ważne siedzenia po stronie prawej dostępnych nam stoliczków. Okazało się, że nasze tyłki wiedziały, co robią. Skra rozłożyła się po „naszej” stronie. Naczelny odnalazł mnie w tłumie, obdarowawszy niespodziankami, które przyprawiły mnie o łzy wzruszenia, prawie zapomniałam po co przyjechałam. Mr. Green Jednak publika, sędziowie, zawodnicy i komentatorzy Polsatu sprowadzili mnie na ziemię. Muzyczka była jak zawsze czadowa, długotrwale obstukiwany nią mózg zaczynał zachowywać się jak po dawce marychy, czym prędzej rozpoczęłam opanowywanie emocji. Mecz się zaczął. Ptoki szalały, Skra mniej. Jak się udało i miałam się z czego cieszyć, to Naczelny, który zajął miejsce, by mnie dyscyplinować, walił po łapach, zabraniając klaskać. Umówiliśmy się, że ja nie oklaskuję Skry, on Jaszcząbi. Gęby mi nie zasłaniał, więc śmiać się mogłam dowolnie. W przerwach kamerzyści szaleli, zmuszając do zachowań niemoralnych, rozdawano gadżety i inne takie, co to miały ludzi zachęcić do bywania na meczach, czas płyną a skrzaki coraz dalej były od awansu. Martwiłam się tym jedynie ze względu na moich ulubieńców, bo jakby wolałam dla naszych maślanek w finale Ptoki, z którymi wygrywamy, niż Skrę, z którą nam gorzej szło. Na dodatek Naczelny powiedział, że mogą wygrać tylko jedni moi ulubieńcy, więc się zamknęłam. Priorytet miałam na ten wieczór jeden – Maślanki. Smutno mi było tylko, kiedy oglądałam przegraną minę Daniela i Piotra. Nie fajne Piotr miał urodziny, oj nie fajne… Kibice o nim nie zapomnieli, dostał dużo drobiazgów, życzenia sypały się ze wszystkich stron, ale ten mecz im nie wyszedł. Stety lub niestety… Martwiłam się krótko, bo przecież zaraz na boisku miały pojawić się nasze chłopaki. Jasne. Powinnam pamiętać, że przecież mnie życie nie kocha w ten weekend. Kiedy usiadłam, nieśmiało zapuszczając banana na obliczu, na kawałek boiska przede mną wlazł zawodnik częstochowskiej drużyny. Żeż jasna cholera by wzięła no! Ależ mi się widoki szykowały! Nie dało rady zmienić miejsca, bo wszystko było zajęte, a nie znałam nikogo na tyle dobrze, by go namówić na przesiadkę. Zresztą… Very Happy Czy ktoś rozsądny zamieniłby naszych panów na boskie uda Szczerbaniuka?? Gdy rzeczony pan, zakładając swoim zwyczajem majty niemal na głowę, zaczął się przede mną gibać w rozgrzewce, zemdliło mnie. Pobłogosławiłam się w myślach za niemanie w żołądku obiadu i wstałam, ruszając na poszukiwanie milszych widoków. Opstrykałam maślanki swoim super-hiper profesjonalnym sprzętem, pooglądałam miejsca, których nie widziałam wcześniej, posprawdzałam, czy aby ochrona mnie wpuści w każdą stronę, no słowem – zrobiłam, co mogłam, żeby wytrzymać na stanowisku. Uspokoiwszy zmysły wróciłam na swoje miejsce. Benek znęcał się nade mną dalej, pewnie nieświadomie, ale to nie jest zasługa. Los mnie nie lubi i tyle. Ze wszystkich zawodników, a jest w czewie dwóch, których bardzo, bardzo lubię, akurat ten stał przy mnie. Kara. Nagrzeszyłam widać okrutnie. Nic. Mecz się zaczął. Maślankowi grali dobrze. Nie mogę się przyczepić. Może nie rewelacyjnie, ale dobrze. I co? I nic. Każda piłka spadająca na naszą stronę wbijała mi się w serce niczym gwóźdź. W temacie Benka jeszcze dygresja, że to nie on sam mnie tak drażni, ino to gmeranie przy odzieży, bo kiedy w pewnym momencie nasz zaczął odstawiać dzikie sztuki z portkami, zemdliło mnie dokładnie tak samo ( nazwiska nie wymienię ze względów humanitarnych). Zresztą Benek w dresie jest całkiem atrakcyjny (tfu, tfu, że też ja to napisałam Mr. Green nikt w to nie uwierzy). Sędziowie się popisali i tuż przed oczami rozegrała mi się ukochana scena awantury. Telebim, jak na zamówienie Pawła, odtwarzał częstochowskie walenie łapą po antence z pięćset razy. W pewnym momencie byłam pewna, że za chwilę Guma zwlecze sędziego z postumentu, zaciągnie pod ekran i podsadzi, cob lepiej widział. Zasłaniałam gębę starannie, żeby sobie nikt nie pomyślał, że się raduję z powodu, że nam ślepak punkta ukradł. Ja po prostu kocham emocje na boisku i szalenie mi się podoba, jak zawodnicy walczą. Ciśnienie rośnie z obawy przed żółtą kartką, ale każde pieniądze zapłacę, żeby móc wysłuchiwać dyskusji. Oni osiągają niesamowitą maestrię w tym, żeby dyplomatycznie i grzecznie powiedzieć coś, czego się nie da powiedzieć grzecznie i dyplomatycznie. Paweł załamał ręce i odpuścił. Przyznałam mu rację. Można ostatecznie gadać z kimś, kto jest ślepy, ale ciężko dyskutować z kimś, kto jest na dodatek głuchy. Graliśmy, strony się zmieniały, więc miałam też miłe sercu widoki, panowie w obronie niemal do stóp mi padali, aż przyszła taka chwila, kiedy moje serce uznało, że nie wygramy. Wzrok mi się znacznie pogorszył, oblicze uległo zmoczeniu, rozpacz rozdzierała na pół, zwłaszcza, że przegrywaliśmy z Częstochową! Zasmarkane okulary ledwo przepuszczały światło, a tu padło polecenie służbowe, że wypowiedzi trza. Jak mam podejść do kogoś po wypowiedź, jak nie widzę, do kogo się zbliżam?! Podjęłam starania w celu odzyskania wzroku, koszula okazała się przydatna, przejrzałam na oczy. Wycierając nos w życzliwie sprezentowaną przez znajomych chustkę, ruszyłam za Naczelnym jak cielę na rzeź. Wysłuchałam wypowiedzi na konferze, Naczelnego gdzieś wsiorbało, nie byłam w stanie rozmawiać, Franek się pojawił obok, zapytałam go łzawo, czy możemy dokończyć wywiad z Sosnowca. Roześmiał się na widok mojego oślimaczałego oblicza, ale nie okazał obrzydzenia. Umówiliśmy się w hotelu. Nie znoszę łażenia za gwiazdami po hotelach, ale już się nauczyłam, że to czasem jedyna szansa na pogadanie. Wprawdzie w pierwszej wersji Franek twierdził, że stacjonują w hotelu „Irak”, ale Michał Ruciak śmiejąc się sprostował, że to „Ikar”. Jeszcze ich na wojnę nie wysyłają. Roześmiałam się, na ile gęba pozwalała i stanęłam grzecznie z boku, ze wstrętem oglądając opartego obok o ścianę Gacka. Im bardziej on się śmiał, tym bardziej ja smarkałam. Zasłoniłam się taką ręką sztuczną, papierową, co dali publice do machania, bo zaczynałam robić za sensację stulecia, a rola eksponatu nigdy nie była moją wymarzoną. Modliłam się, żeby kumpela wróciła jak najszybciej i żebyśmy poszły w szmaty, bo komuś przywalę. Roześmiane michy częstochowian denerwowały mnie maksymalnie, chciałam już pobyć sama. W końcu doczekałam się. Wyszłyśmy, mogłam sobie normalnie posmarkać, bez robienia z siebie widowiska. Ogarniała mnie wściekłość na myśl, że na głowie stawałam, żeby się z domu wyrwać, a jutro będę oglądała mecz drużyn, których najbardziej nie lubię. Wszystko wina Benka i Gacka!! Na pewno Razz Wysadziłam znajomych, co się ze mną zabrali do centrumu i ruszyłam na wojnę do Iraku. Znaczy do „Ikara”. Umówiona byłam, że jak Franek zje kolację, to do mnie przyjdzie. Usiadłam zatem grzecznie w foteliku i na pociechę przeglądałam otrzymany od Naczelnego prezent, kiedy z hotelowej knajpy wyszła cud urody Marysia Gruszkówna.
- Jak sobie chcecie, ja wychodzę – zawrzasnęła do środka i zamknęła drzwi.
Nie mogła sobie iść, jak zadeklarowała, bo nikt się nie rzucił za nią, a mądre dziecko wiedziało, że się samodzielnie po świecie nie łazi. Pan z obsługi przyleciał, żeby jej drzwi otworzyć, bo ciężkie były i sama nie dałaby rady, ale spojrzała na niego pod górę ogromnie zdumionymi oczami i powiedziała, że ona nigdzie nie idzie, tylko na mamę i tatę czeka. Starsze Gruszki się wkrótce zorientowały, że młodzież zaraz ruszy w miasto, a ciut nieletnia jest i zareagowały na separatystyczne ciągoty potomstwa. Cudna rodzina przemknęła przede mną, nasz reprezentacyjny kapitan przyjął ode mnie zdalaczynne życzenia, po czym w hotelowym hallu objawiła się część naszej ekipy. Zdałam sobie sprawę z tego, że nie będę w stanie zadać Frankowi żadnego z przygotowanych pytań, bo mi przez gardło nie przejdzie. Układałam je w tonie wybitnie żartobliwym, a jedno, co było naprawdę wesołe w okolicy, to wesołe miasteczko. Pojawił się razem z Bjornem, przywitał jeszcze raz, a ja ciągle czerwona na gębie i świecąca, jakby mnie krowa jęzorem wylizała, przeprosiłam i odwołałam wywiad. Powiedziałam mu, że nie jestem w stanie rozmawiać. Uśmiechnął się bardzo miło, pokiwał głową ze zrozumieniem, próbował mnie pocieszyć, ale nie upierał się przy rozmowie, zwłaszcza, że ktoś tam z rodaków czekał na nich obu, na niego i na Bjorna. Pogadaliśmy przez moment o duperelach, umówiliśmy się gdzieś w bliżej nie znanej przyszłości na kolejną próbę przesłuchania i rozeszliśmy się w różne świata strony. Ja pojechałam po przyjaciółkę i do naszej kwatery, gdzie do drugiej w nocy pisałam relację. Mogłam sobie odpuścić, bo okazało się później, że mój komputer nie teges z siecią bezprzewodową, a mp3 leżała głęboko w torbie, a torba głęboko w autku.
Na drugi dzień niemrawa i nieszczęśliwa podjechałam pod halę. Tam na wejściu prawie nas rozjechał rozbawiony do imentu kierowca częstochowskiego autokaru. No uśmiałyśmy się jak norki… :/ Kolejny argument przeciwko Częstochowie Razz Miejsca nam były prawie obojętne, bo wisiało mi kalafiorem, czy przede mną będzie się prężył Nikuś czy Benek. Tak generalnie myśląc, co mogłabym oglądać, a co oglądam, ciągana jak krowa na postronku, posłusznie przesiadałam się z jednej strony na drugą. Ustabilizowałyśmy się po stronie przeciwnej, niż w sobotę, mając przed sobą Ptoki. Mecz się zaczął, emocji we mnie było tyle, ile serdecznej miłości w górze lodowej, na którą nadział się „Titanic”. Nie da się ukryć, że wnikliwie obserwowałam odzieżowe zachowania zawodników, wyłapując narowy. Moje spostrzeżenia są takie, że najbardziej wszystkim przeszkadzają rękawy koszulek, zatem należy je obciąć, jak to ma Delecta. Mięśnie panowie mają piękne, nie wstyd ich eksponować, a po cholerę mają się użerać z kłopotliwymi tekstyliami. Choć niektórzy mogą mieć problemy, bo nie posiadając rękawów, nie będą mieli w co nosów wycierać. Należy rozważyć wszycie gdzieś w zakamarki kieszonki na chustkę. Nogawki przeszkadzają znacznie mniejszej liczbie sportowców, ale może warto zastanowić się nad ich zmianą. Wyobraźnia podsunęła mi obraz Benka w trykocie siłacza z XIX wieku, nie musi być pasiasty, co sprawiło, że oplułam monitor wodą. Wytarłam szkody, skupiłam się chwilę na meczu, zwłaszcza, że Dawid wyczyniał cuda przed moimi oczami. Był blady jak ściana i zaczynałam się martwić, czy wytrzyma do końca. W chwilę później jednak nie tylko wybronił piłkę zza sędziowskiego stolika, ale obleciał boisko i zaatakował. Miodzio… Moment zajęła mnie gra, po czym znanym gestem Benek sprowadził moje myśli znów na konfekcyjne tory. Sposób podciągania majtasów podsunął mi myśl, że można mu uszyć takie gatki, jak mają babeczki, z lycry, cob mu się przód zmieścił. Dziki śmiech, jaki mnie dopadł pod wpływem szaleństw wyobraźni opanowałam z dużym trudem, ale zadziałał, jak prysznic. Oderwałam się od garderoby i zajęłam meczem. Skupiałam się całą siłą woli na moim ulubieńcu w Częstochowie, Pawle Woickim. Na szczęście chłopak grał jak złoto i udało mi się nie zmarnować reszty czasu na głupoty. Jaszcząbie płaciły za pokonanie Skry, wyłaziło z nich zmęczenie. Mecz, w którym wszystko mi jedno, kto wygra, zakończył się wygraną wiadomo, kogo. Dekoracja zwycięzców, złotka z góry, wszystko było pikne. Kiedy złotka leciały mi na głowę, pokrywając też okolicę, łzy znowu opanowały mi organizm. Wredna wyobraźnia podsunęła mi naszych na tym postumencie, szczęśliwych, obdarowanych plecaczkami z niewiadomoczym, mnie usmarkaną ze szczęścia, a nie z rozpaczy. Stwierdziłam, że to ostatnie mecze, jakie oglądałam na żywo. Nie wytrzymam więcej ani jednego, chcę być w domu, gdzie nie muszę za nikim ukrywać gęby, mogę sobie smarkać dowolnie, bez pytania i tłumaczenia, nikt na mnie gał nie wybałusza, nie wytyka palcami. Nie i już.
Po czym wyszłam z hali, odwiozłam zaprzyjaźnione osoby na dworzec i ruszyłam do domu. W drodze migały mi przed oczami obrazki z soboty. Na wysokości Gorzowa postanowiłam jechać, jeśli mi Maślanki dadzą na piśmie, że wygrają. Wjeżdżając na parking pod domem poddałam się zupełnie. Już trudno. Będę z siebie robiła widowisko, nie umiem wyrzec się tych emocji. Przeżyję, wezmę najwyżej coś na serce, okład na głowę zrobię, no jakoś się zabezpieczę w każdym razie.
Podsumowując moją wycieczkę, muszę przyznać, że nie żałuję. Awantura w domu, kasa, zmęczenie, bóle głowy, usmarkanie po pachy – warto było zapłacić za przeżyte emocje. Po meczu, obok mnie, stał Paweł Woicki i podpisywał co mu podetkali kibice. To jest znakomity zawodnik i będzie miał szansę pokonać kiedyś naszego Pawła. Kiedy będzie grał tak, że kwestia brakujących centymetrów nie będzie kluczowa. Dzięki niemu jestem spokojna o rozegranie w naszej reprezentacji. Gumie dojrzewa godny zmiennik. Jak kiedyś, za sto lat, podejmie decyzję o odpoczynku, drugi Paweł da mu godną zmianę. A tak na marginesie… Małysza przez masaże uwałkowali o dwa centymetry w ciągu roku. Gdyby we wrześniu zaczęli wałkować Woickiego, już by miał 184… Osiem lat i mamy zatkaną dziurę w bloku! Może warto o tym pomyśleć??

To jest najdłuższe, ze wszystkiego, co tu napisałam, ale też i dwa dni byłam na tym Pucharze. Nie martwcie się jednak, na olimpiadę nie jadę… Razz



I jeszcze pytanie... Tylko ja mecze na żywo oglądam?? Gdzie reszta relacji?? Smile


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez DorotaM dnia Czw 19:09, 27 Mar 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Paweł Zagumny Strona Główna -> Starocie Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3  Następny
Strona 2 z 3

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin